czwartek, 30 maja 2013

Nowa postać :)

Dziś kolejny rozdział - po dość długiej przerwie i poważnej weryfikacji kierunku w jakim zmierza moje opowiadanie. W porównaniu do poprzednich nie jest zbyt długi, ale pozwolił mi wprowadzić nową osobowość - mniej czy bardziej ważną, dowiecie się później :P A także bardziej "uczłowieczyłam" naszą Lucy. Co z tego wyjdzie, przeczytajcie sami!

***
           
            Dzisiejszy dzień nie należał do najbardziej pracowitych, gdyż w sobotę udało mi się wypełnić całkowicie wszystkie najważniejsze obowiązki, a jak wcześniej sądziłam malowanie bramy nie było wyjątkowo męczące. Praca jednak pozwoliła mi wyzbyć się zdenerwowania, w oczekiwaniu na nadchodzące spotkanie o wschodzie księżyca.      
Pora obiadowa nadeszła szybciej niż się spodziewałam, a nic tak nie poprawiało humoru, nawet tego najlepszego, jak pyszny obiad. A ten już nadchodził.
Ze wzgórza, wolnym krokiem zbliżała się do mnie Maggie niosąc w rękach pojemnik z jedzeniem. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się nieśmiało, błyskawicznie kierując wzrok na ścieżkę, którą schodziła.
- Jedzenie! – rzuciłam się w jej stronę z dzikim okrzykiem. Dziewczyna położyła pojemnik na płaskim, najokazalszym w okolicy kamieniu, służącym gościom jako naturalny stolik piknikowy – Dziękuję Meg – spytałam, by nie wyjść na wariatkę, już normalnym tonem -  Przyjdziesz do mnie wieczorem? Muszę ci coś pokazać, ale nie chcę, by ktokolwiek inny się o tym dowiedział. Co ty na to?
Maggie skinęła z aprobatą, po czym bez słowa odeszła. Z gracją wdrapała się z powrotem, by stojąc u szczytu schodów odwrócić, pomachać i wejść do budynku. 
Spoufalanie się ze służbą w innych hotelach byłoby uważane za gorszące, tutaj jednak wszyscy traktowani byli na równi. Jak na rodzinę przystało – mimo, iż nie jesteśmy spokrewnieni to łączy nas jeden wspólny cel, którym stała się próba przywrócenia kompleksu latarnianego do dawnej świetności.
Po obiedzie, zabrałam się do dalszej pracy. Nie minęła godzina, kiedy malowanie dobiegło końca. Od wdychania oparów rozbolała mnie głowa, a dłonie i ramiona pokrywały czarne smugi farby, upodabniając mnie do mlecznej krowy, co nie przeszkodziło mi w złożeniu wizyty Mishy. Nie widziałam go od śniadania - choć niedzielne poranki nigdy nie były zatłoczone, tym razem przybyło wielu „jednodniowych turystów” jak zwykł na nich mawiać boy, więc miał ręce pełne roboty przy ładowaniu i rozładowywaniu bagaży.
Złapałam go w chwili przerwy, zajadającego się parującym talerzem brokułowej zupy. Spytałam się czy mogę się przysiąść, na co odpowiedział skinięciem, nie przerywając konsumpcji.
- Jak myślisz – zaczął, przełykając ostatni kęs posiłku – kiedy twoja matka oficjalnie powie nam, o nowych pracownikach?
Nie miałam najmniejszego pojęcia. Niechętnie pytałam ją o sprawy związane z interesem, a ona z jeszcze mniejszym entuzjazmem mi odpowiadała. Po prostu sprawy zawodowe, a raczej biznesowe bo takie właśnie były, pozostawały poza zasięgiem naszych relacji – były wykluczone ze sfery wspólnego zainteresowania, co było korzystne dla obu stron. Ursula starała się pozostać tą samą osobą jaką była przed przejęciem interesu, a ja jej w tym pomagałam - w zamian za stosunkowo normalne stosunki pomiędzy matką a córką.
Wiedziałam, że taka odpowiedź nie zadowoli Mishy. Każda niejasna, nieprecyzyjna kontrakcja traktowana była gradem kolejnych, niewygodnych pytań. Musiałam mu powiedzieć, co chciał usłyszeć.
Tak więc improwizację czas zacząć.
- Następny tydzień jest zarezerwowany na dwie grupy wycieczkowe. Przyjadą dopiero we wtorek, więc jeśli zapowiada się tylu turystów to pracy będzie co najmniej połowę razy więcej niż dotychczas – starając się utrzymać najbardziej naturalny wyraz twarzy, kontynuowałam – A nie powinno to być problemem. Nie na tyle dużym, by zbyt pochopnie, pod naciskiem wręcz, podejmować tak ważną decyzję. W końcu od niej po części zależy dalsze prosperowanie Latarni.
Misha nic nie odpowiedział, jakby wciąż smakując w ustach zdobyte informacje, by metaforycznie przyjąć je do żołądka bądź zwrócić. Nie dając mu dalszej możliwości na odpowiedź, a tym samym jakiekolwiek wątpliwości, pochwyciłam wątek i podążyłam dalej.
- Ale to nie koniec. Jeśli uda nam się utrzymać wzmożony ruch, biorąc pod uwagę, że sezon wysoki nawet się jeszcze nie rozpoczął, to w przeciągu trzech tygodni powinniśmy mieć na tyle wielu odwiedzających, żeby matka zatrudniła dodatkowy personel – odetchnęłam. Bynajmniej nie z ulgi, a z ilości wiadomości jakie udało mi się przekazać, które były jedynie moją żywiołową kalkulacją, przypuszczeniem. W tej chwili nie potrafiłam sobie wyobrazić skutków mojego monologu. A poczta pantoflowa bywa bezwzględna – Z tego można wywnioskować, że najpóźniej, jak za dwa tygodnie powinniśmy dostać oficjalne wieści.
Po skończeniu poczułam ulgę. Nigdy nie wtrącałam się w interesy hotelu. Z samego chociażby szacunku dla matki, czy swojego świętego spokoju nie wykazywałam zainteresowania w sprawy Latarni. Podświadomie jednak czułam do tego sympatię – nie do samego prowadzenia biznesu, acz do przywództwa. Do kierowania innymi, stawania na pierwszej linii gdy zaistniał jakiś problem a jednocześnie brania na siebie odpowiedzialności za czyny innych, za ich winy, niepowodzenia. Może i brzmi to dość egoistycznie, ale nie potrafię temu zaprzeczyć. Była to jedna z niewielu chwil, kiedy czułam się sobą. Naturalną, wartościową i nie zakłamaną mną. Prawdziwą Lucy.
            Przez moment smakowałam słowa, które wypowiedziałam. Pozostawiły po sobie słodki, wyjątkowo przyjemny posmak uzupełniony nieznaną mi dotąd, nutką świeżości spowodowane przez… Właśnie, przez co? Czyżby spełnienie? Wypełnianie swojego przeznaczenia? A może tak smakuje zakazany owoc?
Matka nie lubiła, gdy mieszałam się w interesy hotelu. Być może z powodu mojego wyjazdu czy zwykłej troski, ale wszelkie formalności pozostawały do jej wyłącznej dyspozycji. Jeśli jednak Ursula dowiedziałaby się, o moich niekoniecznie bezpodstawnych, ale niepotwierdzonych pogłoskach mogłabym mieć poważne kłopoty - a do tego dojść nie może.
            Z zadumy wyrwało mnie gwałtowne uderzenie o stół.
            - Koniec przerwy. Idę wypełniać, powierzoną mi nieludzką pracę.  Do zobaczenia, milady.
            - Misha! Ile razy mam ci powtarzać… - rzuciłam w udawanym gniewie. Chłopak był wystarczająco daleko, by nie usłyszeć mojej uwagi. Stojąc przy drzwiach, obdarzył mnie karykaturalnym ukłonem, po czym zniknął.
            Chyba nigdy mu się to nie znudzi…
            Przez otwarte w kuchni okno, dobiegł mnie zagłuszony dźwięk przedwojennego zegara. Raz, dwa, trzy… Serce zabiło mocniej. Cztery, pięć.  Tak późno... 
            Coś, głęboko w moich trzewiach podpowiadało mi… Nie, ono wiedziało, że moje życie nie pozostanie bez zmian. To coś także obiecywało mi bezpieczeństwo ze strony nieznajomego. Jeśli jesteś intuicją, to proszę nie myl się…
            Sukces bądź porażka. Spełnienie czy niebezpieczeństwo. Życie czy śmierć. Za mniej niż cztery godziny dowiem się, co przygotował dla mnie los.
          

***
A tak na marginesie... Sesja się zbliża, więc wzrasta moja wydajność w pisaniu, co zaowocuje oczywiście większą częstotliwością publikowania nowych tekstów. Przy następnym poście zapodam ciekawostką z kręgu studenckiego.
Zapraszam, i niech moc będzie z wami :)


środa, 29 maja 2013

"Do Milówki wróć..."

Czy da się zakochać od pierwszego wejrzenia? Zobaczyć i już być pewnym. Bez zbędnych słów, tłumaczeń wiedzieć, że to jest TO?
Owszem. Jak najbardziej. Mi przydarzyło się to dwa tygodnie temu.
Tylko, że ja zakochałam się w Żywiecczyźnie. 

Zauroczona tamtejszymi widokami, górskim klimatem, małymi wioskami porozrzucanymi po okolicy, nie chciałam wracać. Nie mogłam uwierzyć, jak jeden niewinny wyjazd zadecyduje o mojej przyszłości. Choć nic nie jest z góry przesądzone - bo wszystko może się zdarzyć, to jedno jest pewne. Jeszcze tam wrócę.

Pełni empatii starsi ludzie, a nawet młodzi nieco inni - przyciągają do siebie jak magnes. A ja nie mogę się im oprzeć... Miasteczka przesiąknięte folklorem, dają o sobie znać na każdym kroku - gdzie nie spojrzeć, znajdzie się element przypominający o miejscu, w którym się znajdujesz; nie dając zapomnieć zdają się wręcz krzyczeć "Tak! Jesteś w Beskidzie Żywieckim! Mamy tu coś, czego ty nie posiadasz. Chcesz zobaczyć?".
Oczywiście. Nie mogę się oprzeć - całym ciałem chłonę nowości, jakich dotąd nie poznałam i nie miałam o nich większego pojęcia, na jakie nie pozwoliło moje pochodzenie. Każdy nowy dzień, który rozpoczynałam będąc na wyjeździe był dniem udanym. Pomimo większych bądź mniejszych niepowodzeń w moich badaniach, żaden z nich nie był stracony. Nie potrafiłam się złościć, na coś czego wpływu nie miałam - dając się ponieść chwili, szeroko otwierałam oczy i patrzyłam. Podziwiałam, napełniałam się pozytywną energią by po powrocie do ośrodka po raz pierwszy poczuć zmęczenie, po którym następnego ranka nie było najmniejszego śladu.

Więc zasypiam ponownie, w trzymając w głowie problemy dnia codziennego.Z pustą przestrzenią pomiędzy piersiami.
Serce moje nie wróciło. Zostało i czeka na mój powrót.