***
Dzisiejszy dzień nie należał do
najbardziej pracowitych, gdyż w sobotę udało mi się wypełnić całkowicie
wszystkie najważniejsze obowiązki, a jak wcześniej sądziłam malowanie bramy nie
było wyjątkowo męczące. Praca jednak pozwoliła mi wyzbyć się zdenerwowania, w
oczekiwaniu na nadchodzące spotkanie o wschodzie księżyca.
Pora
obiadowa nadeszła szybciej niż się spodziewałam, a nic tak nie poprawiało
humoru, nawet tego najlepszego, jak pyszny obiad. A ten już nadchodził.
Ze
wzgórza, wolnym krokiem zbliżała się do mnie Maggie niosąc w rękach pojemnik z
jedzeniem. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się nieśmiało,
błyskawicznie kierując wzrok na ścieżkę, którą schodziła.
-
Jedzenie! – rzuciłam się w jej stronę z dzikim okrzykiem. Dziewczyna położyła
pojemnik na płaskim, najokazalszym w okolicy kamieniu, służącym gościom jako
naturalny stolik piknikowy – Dziękuję Meg – spytałam, by nie wyjść na wariatkę,
już normalnym tonem - Przyjdziesz do
mnie wieczorem? Muszę ci coś pokazać, ale nie chcę, by ktokolwiek inny się o
tym dowiedział. Co ty na to?
Maggie
skinęła z aprobatą, po czym bez słowa odeszła. Z gracją wdrapała się z
powrotem, by stojąc u szczytu schodów odwrócić, pomachać i wejść do
budynku.
Spoufalanie
się ze służbą w innych hotelach byłoby uważane za gorszące, tutaj jednak
wszyscy traktowani byli na równi. Jak na rodzinę przystało – mimo, iż nie
jesteśmy spokrewnieni to łączy nas jeden wspólny cel, którym stała się próba
przywrócenia kompleksu latarnianego do dawnej świetności.
Po
obiedzie, zabrałam się do dalszej pracy. Nie minęła godzina, kiedy malowanie
dobiegło końca. Od wdychania oparów rozbolała mnie głowa, a dłonie i ramiona
pokrywały czarne smugi farby, upodabniając mnie do mlecznej krowy, co nie
przeszkodziło mi w złożeniu wizyty Mishy. Nie widziałam go od śniadania - choć
niedzielne poranki nigdy nie były zatłoczone, tym razem przybyło wielu
„jednodniowych turystów” jak zwykł na nich mawiać boy, więc miał ręce pełne
roboty przy ładowaniu i rozładowywaniu bagaży.
Złapałam
go w chwili przerwy, zajadającego się parującym talerzem brokułowej zupy.
Spytałam się czy mogę się przysiąść, na co odpowiedział skinięciem, nie
przerywając konsumpcji.
-
Jak myślisz – zaczął, przełykając ostatni kęs posiłku – kiedy twoja matka
oficjalnie powie nam, o nowych pracownikach?
Nie
miałam najmniejszego pojęcia. Niechętnie pytałam ją o sprawy związane z
interesem, a ona z jeszcze mniejszym entuzjazmem mi odpowiadała. Po prostu
sprawy zawodowe, a raczej biznesowe bo takie właśnie były, pozostawały poza
zasięgiem naszych relacji – były wykluczone ze sfery wspólnego zainteresowania,
co było korzystne dla obu stron. Ursula starała się pozostać tą samą osobą jaką
była przed przejęciem interesu, a ja jej w tym pomagałam - w zamian za
stosunkowo normalne stosunki pomiędzy matką a córką.
Wiedziałam,
że taka odpowiedź nie zadowoli Mishy. Każda niejasna, nieprecyzyjna kontrakcja
traktowana była gradem kolejnych, niewygodnych pytań. Musiałam mu powiedzieć,
co chciał usłyszeć.
Tak
więc improwizację czas zacząć.
-
Następny tydzień jest zarezerwowany na dwie grupy wycieczkowe. Przyjadą dopiero
we wtorek, więc jeśli zapowiada się tylu turystów to pracy będzie co najmniej
połowę razy więcej niż dotychczas – starając się utrzymać najbardziej naturalny
wyraz twarzy, kontynuowałam – A nie powinno to być problemem. Nie na tyle
dużym, by zbyt pochopnie, pod naciskiem wręcz, podejmować tak ważną decyzję. W
końcu od niej po części zależy dalsze prosperowanie Latarni.
Misha
nic nie odpowiedział, jakby wciąż smakując w ustach zdobyte informacje, by
metaforycznie przyjąć je do żołądka bądź zwrócić. Nie dając mu dalszej możliwości
na odpowiedź, a tym samym jakiekolwiek wątpliwości, pochwyciłam wątek i
podążyłam dalej.
-
Ale to nie koniec. Jeśli uda nam się utrzymać wzmożony ruch, biorąc pod uwagę,
że sezon wysoki nawet się jeszcze nie rozpoczął, to w przeciągu trzech tygodni
powinniśmy mieć na tyle wielu odwiedzających, żeby matka zatrudniła dodatkowy
personel – odetchnęłam. Bynajmniej nie z ulgi, a z ilości wiadomości jakie
udało mi się przekazać, które były jedynie moją żywiołową kalkulacją,
przypuszczeniem. W tej chwili nie potrafiłam sobie wyobrazić skutków mojego
monologu. A poczta pantoflowa bywa bezwzględna – Z tego można wywnioskować, że
najpóźniej, jak za dwa tygodnie powinniśmy dostać oficjalne wieści.
Po
skończeniu poczułam ulgę. Nigdy nie wtrącałam się w interesy hotelu. Z samego
chociażby szacunku dla matki, czy swojego świętego spokoju nie wykazywałam
zainteresowania w sprawy Latarni. Podświadomie jednak czułam do tego sympatię –
nie do samego prowadzenia biznesu, acz do przywództwa. Do kierowania innymi,
stawania na pierwszej linii gdy zaistniał jakiś problem a jednocześnie brania
na siebie odpowiedzialności za czyny innych, za ich winy, niepowodzenia. Może i
brzmi to dość egoistycznie, ale nie potrafię temu zaprzeczyć. Była to jedna z
niewielu chwil, kiedy czułam się sobą. Naturalną, wartościową i nie zakłamaną
mną. Prawdziwą Lucy.
Przez moment smakowałam słowa, które
wypowiedziałam. Pozostawiły po sobie słodki, wyjątkowo przyjemny posmak
uzupełniony nieznaną mi dotąd, nutką świeżości spowodowane przez… Właśnie,
przez co? Czyżby spełnienie? Wypełnianie swojego przeznaczenia? A może tak smakuje
zakazany owoc?
Matka
nie lubiła, gdy mieszałam się w interesy hotelu. Być może z powodu mojego
wyjazdu czy zwykłej troski, ale wszelkie formalności pozostawały do jej
wyłącznej dyspozycji. Jeśli jednak Ursula dowiedziałaby się, o moich
niekoniecznie bezpodstawnych, ale niepotwierdzonych pogłoskach mogłabym mieć
poważne kłopoty - a do tego dojść nie może.
Z zadumy wyrwało mnie gwałtowne uderzenie
o stół.
- Koniec przerwy. Idę wypełniać,
powierzoną mi nieludzką pracę. Do
zobaczenia, milady.
- Misha! Ile razy mam ci powtarzać…
- rzuciłam w udawanym gniewie. Chłopak był wystarczająco daleko, by nie
usłyszeć mojej uwagi. Stojąc przy drzwiach, obdarzył mnie karykaturalnym
ukłonem, po czym zniknął.
Chyba nigdy mu się to nie znudzi…
Przez otwarte w kuchni okno, dobiegł
mnie zagłuszony dźwięk przedwojennego zegara. Raz, dwa, trzy… Serce zabiło mocniej. Cztery, pięć. Tak
późno...
Coś, głęboko w moich trzewiach
podpowiadało mi… Nie, ono wiedziało, że moje życie nie pozostanie bez zmian. To
coś także obiecywało mi bezpieczeństwo ze strony nieznajomego. Jeśli jesteś
intuicją, to proszę nie myl się…
Sukces bądź porażka. Spełnienie czy
niebezpieczeństwo. Życie czy śmierć. Za mniej niż cztery godziny dowiem się, co
przygotował dla mnie los.
***
A tak na marginesie... Sesja się zbliża, więc wzrasta moja wydajność w pisaniu, co zaowocuje oczywiście większą częstotliwością publikowania nowych tekstów. Przy następnym poście zapodam ciekawostką z kręgu studenckiego.
Zapraszam, i niech moc będzie z wami :)