niedziela, 8 grudnia 2013

Z wakacji :) W końcu coś!

                 Tak, od dobrego półrocza nie mogę napisać niczego sensownego.  Wiem, że to moja wina - bo to ja piszę, ale czy mogę się wiecznie oskarżać o coś, na czego nie miałam bezpośredniego wpływu?
                Wszystko zaczęło się podczas letniej sesji. Nie byłam w stanie przyjąć wszystkich informacji, a musiałam ich posiadać jeszcze więcej. Stres związany z nadchodzącą sesją pożerał mnie od środka –wszystkie moje wnętrzności wywrócił do góry nogami, po czym zniknął równie szybko jak się pojawił, zostawiając mnie w stanie, o którym nie można by powiedzieć „zupełnie normalnym”. Ale sesja nie była uwieńczeniem pierwszego roku moich studenckich zmagań, co nie napawało szczególnym zadowoleniem.
                Wakacyjne badania terenowe były niejakim łącznikiem pomiędzy zajęciami na studiach, a wakacjami.  Co na początku wydawało się dość niedorzeczne – bo co to za dziesięć dni z beztroskiego czasu, które będę potem oceniane?  Jednak  pierwsze wrażenie okazało się bynajmniej mylne.
                Głuszyckie tereny górskie okazały się podświadomie oczekiwanym wytchnieniem od zgiełku, jakiego przyszło mi zaznać przez cały rok we Wrocławiu.  Wszechobecna zieleń; otaczające zewsząd góry i przecinające je wartkie potoki – to wszystko i o niebo więcej przeważyło szalę w stronę natury, która odniosła  miażdżące zwycięstwo ponad mój wstępny sceptycyzm.  Można było wyznaczyć jeden minus, który po dłuższym namyśle  okazał się ciekawym przeżyciem – otóż prawie codzienne wędrówki na prawie 900 metrowy szczyt, gdzie znajdowało się nasze miejsce pracy – ruiny zamku Rogowiec.  A pracą nazwać trzeba by przenoszenie kamieni,  oczyszczanie terenu ze zbędnych warstw gruntu czy hałdowanie w poszukiwaniu przeoczonych przez grupę badawczą XIV-XV wiecznych pozostałości ceramiki, kości czy metalowych akcesoriów.  Ale jakież było zadowolenie kiedy odnalazło się niewielki kawałek kości czy zęba, a co dopiero podkowę! Tak, było zabawnie – przez pierwsze cztery dni. Potem radość dawał nam tylko ciepły posiłek po ciężkim dniu.
                Resztę czasu mieliśmy dla siebie. I wykorzystaliśmy go jak na lipcowy okres przystało. A w moim przypadku było to bezustanne wędrówki piesze i przyzwoicie długie spanie. Wydawać by się mogło, że chodzenie po górach po ośmiogodzinnej pracy na szczycie jest już wystarczającym zużyciem energii życiowej do wieczora – co jakże trafnie stwierdzone, nie potrafiło pozbawić mnie zbliżenia z naturą. W końcu, mając coś na wyciągnięcie ręki, dlaczego nie warto po to sięgać? Wieczorem natomiast umilałam sobie czas obserwując niesamowite ilości gwiazd – w górach zdecydowanie więcej można zobaczyć!

                Tak mniej więcej, minęło mi pierwsze dziesięć dni lipca, czego nie żałuję , a i piątka równie dobrze wkomponowała się w mój indeks, przecinając czerwoną wstęgę na powitaniu, wolnego od zajęć,  okresu letniego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz