Tak, od dobrego półrocza nie mogę napisać niczego
sensownego. Wiem, że to moja wina - bo to ja piszę, ale czy mogę się wiecznie oskarżać o coś, na czego nie
miałam bezpośredniego wpływu?
Wszystko
zaczęło się podczas letniej sesji. Nie byłam w stanie przyjąć wszystkich
informacji, a musiałam ich posiadać jeszcze więcej. Stres związany z
nadchodzącą sesją pożerał mnie od środka –wszystkie moje wnętrzności wywrócił
do góry nogami, po czym zniknął równie szybko jak się pojawił, zostawiając mnie
w stanie, o którym nie można by powiedzieć „zupełnie normalnym”. Ale sesja nie była uwieńczeniem pierwszego roku
moich studenckich zmagań, co nie napawało szczególnym zadowoleniem.
Wakacyjne
badania terenowe były niejakim łącznikiem pomiędzy zajęciami na studiach, a
wakacjami. Co na początku wydawało się
dość niedorzeczne – bo co to za dziesięć dni z beztroskiego czasu, które będę
potem oceniane? Jednak pierwsze wrażenie okazało się bynajmniej
mylne.
Głuszyckie
tereny górskie okazały się podświadomie oczekiwanym wytchnieniem od zgiełku,
jakiego przyszło mi zaznać przez cały rok we Wrocławiu. Wszechobecna zieleń; otaczające zewsząd góry
i przecinające je wartkie potoki – to wszystko i o niebo więcej przeważyło
szalę w stronę natury, która odniosła
miażdżące zwycięstwo ponad mój wstępny sceptycyzm. Można było wyznaczyć jeden minus, który po
dłuższym namyśle okazał się ciekawym
przeżyciem – otóż prawie codzienne wędrówki na prawie 900 metrowy szczyt, gdzie
znajdowało się nasze miejsce pracy – ruiny zamku Rogowiec. A pracą nazwać trzeba by przenoszenie kamieni,
oczyszczanie terenu ze zbędnych warstw
gruntu czy hałdowanie w poszukiwaniu przeoczonych przez grupę badawczą XIV-XV
wiecznych pozostałości ceramiki, kości czy metalowych akcesoriów. Ale jakież było zadowolenie kiedy odnalazło
się niewielki kawałek kości czy zęba, a co dopiero podkowę! Tak, było zabawnie –
przez pierwsze cztery dni. Potem radość dawał nam tylko ciepły posiłek po
ciężkim dniu.
Resztę
czasu mieliśmy dla siebie. I wykorzystaliśmy go jak na lipcowy okres przystało.
A w moim przypadku było to bezustanne wędrówki piesze i przyzwoicie długie
spanie. Wydawać by się mogło, że chodzenie po górach po ośmiogodzinnej pracy na
szczycie jest już wystarczającym zużyciem energii życiowej do wieczora – co jakże
trafnie stwierdzone, nie potrafiło pozbawić mnie zbliżenia z naturą. W końcu,
mając coś na wyciągnięcie ręki, dlaczego nie warto po to sięgać? Wieczorem
natomiast umilałam sobie czas obserwując niesamowite ilości gwiazd – w górach
zdecydowanie więcej można zobaczyć!
Tak
mniej więcej, minęło mi pierwsze dziesięć dni lipca, czego nie żałuję , a i
piątka równie dobrze wkomponowała się w mój indeks, przecinając czerwoną wstęgę
na powitaniu, wolnego od zajęć, okresu
letniego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz