poniedziałek, 30 grudnia 2013

Rozdział właściwy.

Wiedziałam, że gdy przekroczę moją niemoc, wszytko później wyda się o wiele łatwiejsze. I tak jest.
Słowa płyną, a ja jestem zniewolona ich mocą sprawczą. Słowa przekraczają granicę umysłu, w równie niezrozumiały sposób pojawiając się na monitorze.
Tak. Uwielbiam moment, w którym wiem co chcę. Chwilę, w której  to ja jestem Stwórcą, i to właśnie ja kreuje coś, co może wydawać się fikcją literacką, choć tak na prawdę jest jedynie poukładanym wątkiem w psychicznej przestrzeni pisarza.
I właśnie to chcę dziś przedstawić - element mojej osobowości, cząstkę z tego co najbardziej w sobie cenię. Moc Wyobraźni.

Wyraźnie czułam, jak ktoś mną potrząsał. Spod pół przymkniętych powiek dostrzegłam przystojnego blondyna o błękitnych oczach.
- Kim jesteś? I dlaczego leżę na tej ławce? – Byłam skołowana. Nie miałam pojęcia co się zdarzyło, a tym bardziej dlaczego tu jestem. Czułam się jakby ktoś majstrował w mojej głowie, usuwając istotną część jaźni, po czym nieudolnie zamknął czaszkę pozostawiając ranę bez opatrunku.
Tak bardzo czegoś mi brakowało…
- Straciłaś przytomność, kiedy wchodziłaś do altany. Złapałem cię i położyłem tutaj – odpowiedział melodyjnym głosem młodzik, ale wydawał się być przejęty zaistniałą sytuacją – Lepiej się czujesz?
-Jeśli wcześniej mogłam powiedzieć, że nie było rewelacyjnie, to tak. Czuję się lepiej – wsparłam się łokciem na poduszkach, starając się usadowić nieco wygodniej, ignorując nieznośny szum w uszach – Długo byłam nieprzytomna? – spytałam, siląc się na uśmiech.
-  Nie więcej niż dwie minuty. Zdarzało ci się to wcześniej?
- Eh, pewnie to z przemęczenia. Wzięłam na siebie za dużo pracy i takie tego efekty – chciałam go jakoś pocieszyć. Wydawał się strapiony, a to przecież nie jego wina. Zrobił wszystko co mógł – Ale faktycznie przydałby mi się dzień odpoczynku – westchnęłam teatralnie i mrugnęłam do nieznajomego
Chłopak widocznie zaczynał się rozluźniać. Odwzajemnił uśmiech i wyciągnął dłoń w moją stronę.
- Ale gdzie moje maniery! Nie przedstawiłem się jeszcze. Nazywam się Hain i mam być zatrudniony w waszym hotelu jako…
- …pomoc hotelowa – dokończyłam za niego i dostrzegłam jak jego uśmiech się poszerza – Przepraszam. Jeśli wcześniej cię nie rozpoznałam, ale myślę, że mam chwilową amnezję. Jednak zaczynam sobie powoli przypominać – z trudem, ale zawsze coś. Zdaje mi się także, ze miałam cię oprowadzić po posiadłości i wytłumaczyć zasady pracy…
- Na pewno nie teraz. Zdecydowanie nie w takim stanie. Co powiesz na to, żebym odprowadził cię teraz do pokoju – odpoczniesz chwilkę, zrelaksujesz się – a potem w południe spotkamy się i zrobisz co musisz. Zgadzasz się?
Taak. Zdecydowanie potrzebuję chwilkę na odpoczynek. Dłuższą chwilkę.
- A czy mam wybór?
Jego uśmiech potwierdził, że nie. Delikatnie i jak na dżentelmena przystało, poprowadził do wejścia na latarnię. Tam mieliśmy się rozstać, kiedy ku mojemu największemu zaskoczeniu, ujął mnie jedną ręką pod kolanami, a drugą opierając na plecach zaczął wdrapywać się po kamiennych stopniach.
- Ty chyba sobie żartujesz! Zamierzasz mnie taszczyć trzysta stopni na górę? Spokojnie dam sobie radę! – próbowałam przemówić mu do rozsądku, ale przede wszystkim po prostu wydostać się z jego żelaznego uścisku, aczkolwiek żadna z moich prób nie przyniosła pożądanego skutku. On tylko, śmiejąc się z mojej ułomności, szedł schodek za schodkiem, nie robiąc sobie żadnych przerw.
Po około dwusetnym stopniu, zdałam sobie sprawę, że nie mam najmniejszych szans w sprzeczce z tak upartym mężczyzną. Bynajmniej w geście poddania rozluźniłam się, znacznie utrudniając mu wspinaczkę, choć w żadnym stopniu nie dało się po nim poznać, czy i jak bardzo był zmęczony. Zaczęło mnie to zastanawiać. Jak bardzo wysportowane ciało musiało się kryć za tą materialną powłoką? Zaczęłam wsłuchiwać się w miarowy świst jego oddechu, coraz bardziej doceniając jego wytrzymałość. Pod koszulką czułam napięte mięśnie torsu, a silne ramiona otaczały mnie jak powlekane jedwabiem imadło.
Nagle dosięgła mnie fala gorąca. Powoli zatracałam się w jego ramionach, z całych sił starając się nie utonąć w toni prymitywnych odczuć, co w tej chwili wydawało się prawie niewykonalne.
Na ziemię, i to dosłownie, sprowadził mnie Hain stawiając rozluźnione stopy na posadzce przed pokojem. Chłód podłogi natychmiast ulżył spragnionemu ciału, pozwalając pozbierać rozbiegane myśli. Nim opuściłam mężczyznę, jeszcze przez moment starałam się odzyskać równowagę, opierając się o jego muskularne ciało.
- Dziękuję ci jeszcze raz. Nie musiałeś.
- Musiałem – odpowiedział, po czym ukłonił się z gracją – Spotkajmy się w południe na plaży, przy łuku.
- Widzę, że zdążyłeś się już obeznać w terenie? Zaimponowałeś mi Hainie, jestem pod wrażeniem. I nie chodzi mi tylko o twoje zaangażowanie.
- Jestem do usług
            Odchodząc posłał mi zniewalający uśmiech, który każda dziewczyna chciałaby zapamiętać do końca swojego życia.
Tylko czy mi będzie dane go zapamiętać?

***

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Mini-rozdział

Wiem, trwało to cholernie długo, jednak udało mi się wykrzesać co nieco - a zadziwiająco ma to ręce i nogi, no i oczywiście jest ściśle powiązane z dalszymi przygodami Lucy, czego nie udało mi się dokonać wiele razy. Ale! Postaram się!

P.S. Wielkie dzięki dla polskiej komunikacji szynowej, która pomaga w wymyślaniu niezłych nowości!

***
            Złość. Gniew. Rozgoryczenie. Niepewność. Strach. Przerażenie. Ból. 
            Wszelkie negatywne emocje, które tylko potrafiłam nazwać, pochłaniały mnie. Złapały w podstępne sidła emocji, które kumulowały się w moim wnętrzu przez długi czas.
            Czułam się jakbym tonęła, opadała na dno nicości - w prost do źródeł niebytu. Mrok bezdźwięcznie wyciskał powietrze z mojej piersi, zalewając płuca bolesną ciemnością. Pozbawiał poczucia czasu, każąc w samotności walczyć z narastającym strachem, nie wiadomo jak długo. 
            Kiedy wystarczająco zatraciłam się w bezkresie smolistej nie-rzeczywistości, w oddali dostrzegłam ratunek. A tak przynajmniej mi się wydawało.
Wpół leżąc, wpół unosząc się przez moje ciało, aż od samych kończyn przebiegł impuls. Informacja w nim zawarta rozjaśniła przyćmiony umysł, dając mi do zrozumienia, że jest jeszcze szansa. Znajdowało się tu coś, co prawdopodobnie pomoże mi wydostać się z otchłani strachu. Otóż dłonie moje i stopy zostały oplatane przyjemną dla zmysłów cieczą, która ku mojemu największemu zdziwieniu zmieniła kształt, w bardziej pożądaną w tym momencie, konopną linę.
Kiedy więzy zaczęły się spinać coraz wyżej, wiążąc moją pierś i szyję, intuicyjnie wiedziałam, że są dla mnie ratunkiem, działają dla mojego dobra – wyduszając trującą czerń ukrywającą się gdzieś w najgłębszych zakamarkach duszy. Ciemność nade mną przeszyła świetlista lanca, rozrywając otaczającą noc, a oślepiające promienie zalały mrok, zastępując go intensywnym błękitem oceanu.  
Ostatnim co przyszło mi zapamiętać przed utratą świadomości, były słoneczne refleksy, penetrujące morską toń, sięgające po mnie dłonie i męskie oblicze.


***

Reszta już podczas procesu tworzenia. Może i to jest nieco bolesne, jednak przez większość czasu, próbowałam znaleźć swoisty łącznik pomiędzy tym co napisałam, a tym co zostanie dopiero stworzone. I taki właśnie łącznik wstawiam dzisiaj, a liczę, że pomoże mi on nieco w odbiciu się od pisarskiego dna :)

niedziela, 8 grudnia 2013

Z wakacji :) W końcu coś!

                 Tak, od dobrego półrocza nie mogę napisać niczego sensownego.  Wiem, że to moja wina - bo to ja piszę, ale czy mogę się wiecznie oskarżać o coś, na czego nie miałam bezpośredniego wpływu?
                Wszystko zaczęło się podczas letniej sesji. Nie byłam w stanie przyjąć wszystkich informacji, a musiałam ich posiadać jeszcze więcej. Stres związany z nadchodzącą sesją pożerał mnie od środka –wszystkie moje wnętrzności wywrócił do góry nogami, po czym zniknął równie szybko jak się pojawił, zostawiając mnie w stanie, o którym nie można by powiedzieć „zupełnie normalnym”. Ale sesja nie była uwieńczeniem pierwszego roku moich studenckich zmagań, co nie napawało szczególnym zadowoleniem.
                Wakacyjne badania terenowe były niejakim łącznikiem pomiędzy zajęciami na studiach, a wakacjami.  Co na początku wydawało się dość niedorzeczne – bo co to za dziesięć dni z beztroskiego czasu, które będę potem oceniane?  Jednak  pierwsze wrażenie okazało się bynajmniej mylne.
                Głuszyckie tereny górskie okazały się podświadomie oczekiwanym wytchnieniem od zgiełku, jakiego przyszło mi zaznać przez cały rok we Wrocławiu.  Wszechobecna zieleń; otaczające zewsząd góry i przecinające je wartkie potoki – to wszystko i o niebo więcej przeważyło szalę w stronę natury, która odniosła  miażdżące zwycięstwo ponad mój wstępny sceptycyzm.  Można było wyznaczyć jeden minus, który po dłuższym namyśle  okazał się ciekawym przeżyciem – otóż prawie codzienne wędrówki na prawie 900 metrowy szczyt, gdzie znajdowało się nasze miejsce pracy – ruiny zamku Rogowiec.  A pracą nazwać trzeba by przenoszenie kamieni,  oczyszczanie terenu ze zbędnych warstw gruntu czy hałdowanie w poszukiwaniu przeoczonych przez grupę badawczą XIV-XV wiecznych pozostałości ceramiki, kości czy metalowych akcesoriów.  Ale jakież było zadowolenie kiedy odnalazło się niewielki kawałek kości czy zęba, a co dopiero podkowę! Tak, było zabawnie – przez pierwsze cztery dni. Potem radość dawał nam tylko ciepły posiłek po ciężkim dniu.
                Resztę czasu mieliśmy dla siebie. I wykorzystaliśmy go jak na lipcowy okres przystało. A w moim przypadku było to bezustanne wędrówki piesze i przyzwoicie długie spanie. Wydawać by się mogło, że chodzenie po górach po ośmiogodzinnej pracy na szczycie jest już wystarczającym zużyciem energii życiowej do wieczora – co jakże trafnie stwierdzone, nie potrafiło pozbawić mnie zbliżenia z naturą. W końcu, mając coś na wyciągnięcie ręki, dlaczego nie warto po to sięgać? Wieczorem natomiast umilałam sobie czas obserwując niesamowite ilości gwiazd – w górach zdecydowanie więcej można zobaczyć!

                Tak mniej więcej, minęło mi pierwsze dziesięć dni lipca, czego nie żałuję , a i piątka równie dobrze wkomponowała się w mój indeks, przecinając czerwoną wstęgę na powitaniu, wolnego od zajęć,  okresu letniego!

sobota, 15 czerwca 2013

"Dziwny jak człowiek"

     Praca zaliczeniowa na fakultet o feminizmie. Trochę informacji na temat teorii queer i jej odzwierciedleniu w popkulturze.

Teoria queer, a feministki
      

      Czym zajmuje się współczesny feminizm?  Ich nadrzędnym celem była i osiągnięcie równouprawnienia. Teraz, kiedy już ich zamierzenia zostały uznane za osiągnięte, feministki zajmują się tematyką dyskryminacji kobiety ogólnie, coraz częściej rozszerzając obszar swoich zainteresowań o mniejszości etniczne, religijne i seksualne, nie zwracając większej uwagi na płeć, w obronie której walczą.  Nie przychodzi to jednak łatwo. Feminizm ze swoją tendencją do nadawania seksualności, negatywnego kontekstu, jakoby była skutkiem opresji płci.
    Teoria queer, właśnie zajmuje się tematyką ściśle związaną z seksualnością.  Czym zatem jest owa teoria – kiedy powstała, jakie ma korzenie, i czym tak naprawdę się zajmuje? Jakie jest dosłowne znaczenie słowa queer?
queer: 1) dziwny; cudaczny; 2) slang: homoseksualista. Queer jest często używane w formie pejoratywnej, ale niektórzy homoseksualiści mówią tak sami o sobie.[1]
     Teoria queer, poswstała na początku lat 90 XX wieku i jest związana z aktywizmem na rzecz AIDS, a powstała w 1990 r. w Nowym Jorku grupa Queer Nation jest poniekąd protoplastą teorii. Queer Nation działało głównie w sferze publicznej. Żądali nie tyle bezpieczeństwa przez dyskryminacją, a bezpieczeństwa demonstracji – nie zgadzali się zatem z praktykami asymilacyjnymi, a zaakceptowania ich obecności w przestrzeni publicznej.          Wszelkie akcje przedsięwzięte w ramach walki o wolność, miały za zadanie naznaczenie, wyśmianie, podkreślenie i sprzeciw wobec ogólnie wyznaczonym granicom „normalności.” Kierowali się pragnieniem życia na ich sposób, nie piętnowanego przez władze, społeczność, która „nie odstaje”.  Sam termin został stworzony przez Teresę de Laurentis – amerykańską feministkę i lesbijkę, ale za prawdziwą „matkę” teorii uważa się Judith Butler, która w książce Gender Trouble: Feminism and the Subversion of Identity(1990) poddała krytyce wszelkie normatywne wzorce tożsamości seksualnej i płciowej.
     Do lat 90tych, powszechnie uważano, że feminizm zajmuje się tylko (!) gender studiem, a podstawowym zagadeniem studiów lesbijsko-gejowskich była seksualność. Butler dochodzi do wniosku, że płeć i seksualność są ze sobą nierozerwalnie złączone.
     I tak, teoria queer według Butler powinna zostać otwarta. Nie jest najlepszym sposobem pozostawanie w obrębie polityki tożsamościowej. Dotychczasowi członkowie ruchu gejowskiego czy lesbijskiego niechętnie podchodzi do zamazania granic w obrębie teorii queer, gdyż to ich tożsamość była podstawą istnienia w przestrzeni publicznej. Kieruje nimi,  także strach przed zatraceniem wyjątkowości ich własnej grupy. Jednak bardziej przejęte i gwałtowniej reagujące, pozostają w tej kwestii lesbijki, które są dyskryminowane w obrębie swojej własnej grupy. Geje natomiast, są w lepszej sytuacji, ponieważ jako mężczyźni posiadają silniejszą niż kobiety-lesbijki pozycję polityczną.
     Teoria queer, prócz wrogów czających się na nią w przestrzeni zewnętrznej, posiada także wewnętrzne problemy. Dużym oburzeniem wykazują się tu marginalizowane w obrębie teorii podgrupy – przede wszystkim transseksualiści i biseksualiści, którzy krytykują teorię queer, w obszarze której skłonni byli znaleźć upragniony spokój i czuć przynależność do grupy, która wspiera różnorodność. Transseksualiści tu, wydają się być najbardziej pomijani – włączani w poczet grupy tylko symbolicznie, bez głębszego rozpatrzenia ich problemu, co prowadzi ich [transseksualistów] do coraz obszerniejszej marginalizacji. Teoria wykorzystuje wizerunek drag, całkowicie pomijając zawiłości rzeczywistości, w której żyją.
     Według Butler, „kategoria >queer< została wprowadzona właśnie po to, by celebrować inność, różnice i wielość, zaś obecne próby stworzenia z niej nowej kategorii tożsamościowej przeczą temu celowi”[2] Dlatego teoria queer, poprzez zaakceptowanie różnorodności, pozwoliła niedocenianym jak dotąd grupom o odmiennych niż powszechnie uznanych upodobaniach seksualnych,  dotąd skazanych na „chowanie się w ciemności” do wyrażania swojej osobowości.
     „Sama kategoria queer opisywana bywa jako umbrella term – parasol, pod którym mogą schronić się wszyscy, którzy tego chcą i nie zgadzają się na dominujący w naszej kulturze system etykietowania,kontroli i oceny zachowań seksualnych. Określenie semantycznie otwarte na wszelkie nieheteronormatywne zachowania”[3]
     Teoria queer jest otwartym programem, który chce wyjść naprzeciw wszystkim dotąd wykluczonym i marginalizowanym nie tylko pod względnej „nietypowej” seksualności. Danie głosu ignorowanym, niesłyszalnym ludziom jest przykładem, ze tak naprawdę teoria queer miała dobre zamiary, o charakterze etycznym. Butler wspomina o wręcz konieczności uwidocznienia marginalizowanych by zaprzeczyć cały czas obowiązującemu przeświadczeniu o heteroseksualnej jedności, która w gruncie rzeczy okazuje się jedynie fikcją. Chce także napiętnować poważne błędy rządu, który bezlitośnie tłamsi queerów za, po prostu ich bycie sobą – za odmienność. Władza uznając heteroseksualność za jedyną słuszną i prawdziwą formę uprawiania miłości, odrzuca całkowicie i skazuje na metaforyczny niebyt homo, bi czy trans.
     Teoria queer jest jeszcze stosunkowo młoda i nie dość wykształcona, by można było przesądzić o jej dalszej przyszłości. Jedno jest pewne – za kilkanaście lat ludzi w końcu zrozumieją, że nie to jak kochasz, ale to czy kochasz liczy się w życiu.
      W tej części pracy, chciałabym opisać jeden z nowoczesnych sposobów promowania i oswajania ludzi z tematyką queerową.
Kino rządz się swoimi prawami, pozwala na wyrażenie pewnych idei, przemyśleń – pokazaniem rzeczywistości, w której żyje człowiek ze wszystkimi jej elementami. Dlatego też niemożliwym było nie wytworzenie się w kinematografii światowej nurtu, który byłby w stanie zwrócić uwagę  i wyczulić na tematykę LGBT. Takim nurtem jest współczesne „New gueer cinema” (NQC).
     „New queer cinema” powstało i zostało zdefiniowane w 90-tych latach XX wieku. Było to związane z rozpowszechnieniem się ruchu świadomości AIDS, jednak dla samego kina momentem przełomowym był powstały w 1993 roku film „Filadelfia”. Tom Hanks wcielił się w rolę głównego bohatera – chorego na AIDS, młodego prawnika, który walczył z dużą korporacją prawniczą o swoją godność. Jego filmowym partnerem został Antonio Banderas. Pomimo homoseksualnej tematyki, film został przez większośc widzów przyjęty bardzo pozytywnie i miał wpływ na zmianę stereotypu homoseksualisty, a także zwrócił uwagę na problem dyskryminacji ludzi chorych na AIDS.
NQC zajmuje się manifestacją teorii queerowych poprzez bezpośrednie używanie motywów LGBT i traktowanie odmiennej seksualności równie naturalnie jak miłości heteroseksualnej. W szerszym znaczeniu, NQC odnosi się do wszelakich odmienności – także rasowych i kulturowych. Przesłania kina queerowego nie odnoszą się tylko i wyłącznie do przedstawienia nieheteroseksualistów w pozytywnym świetle, ale poprzez przedstawienie także złych stron ich egzystencji, wyczulają na zło i niesprawiedliwości jakie bardzo często piętnują przedstawicieli LGBT.
     Jak widać, teoria queer stworzona przez feministkę ma bardzo pozytywy odzew w społeczności LGBT, ale i ludzi niezwiązanych z tym ruchem. Dla człowieka „normalnego” ważne jest by zrozumieć i oswoić się z odmiennościami jakie go otaczają i postarać się je zaakceptować. To na celu, ma właśnie NQC które jest skierowane przede wszystkim ku ludziom heteroseksualnym czy skrajnie nietolerancyjnym.
Kolebką a zarazem największym propagatorem teorii queer i filmów o tematyce LGBT przypada USA. Ogrom filmów i seriali jakie powstają od początku NQC są godne podziwu. Nurt ten się rozrasta trafiając do coraz większej ilości odbiorców, ale i zaskarbiając sobie coraz to więcej sympatyków – entuzjastów. Nieświadomie, stałam się propagatorem teorii queer pośród najbliższych znajomych, a moje początki sięgają kilku lat wstecz.
     Pierwsza moja styczność z tematyką queerową odbyła się poprzez amerykański serial. Ku mojemu największemu zdziwieniu, emitowany w polskiej telewizji. Po pierwszym odcinku wiedziałam, że moja przygoda z serialem zbyt szybko się nie skończy – nie mogąc przeczekać tygodnia, na kolejną dawkę queeru, z pomocą przyszedł mi Internet. I tu kolejne zdziwienie – „Queer as Folk”, bo tak zwie się owy serial, cieszy się dużą popularnością pośród widzów zza oceanu, a i w obrębie polskiej internetowej społeczności nie pozostaje bez zainteresowania. Serial powstał w latach 2000-2005, a jego objętość zamyka się w 83 odcinkach, podzielonych na 5 serii.
     „Queer as Folk” jest amerykańsko – kanadyjskim serialem telewizyjnym, który w amerykańskiej popkulturze jest pierwszym, który w tak otwarty i bezpośredni sposób postanowili się zająć homoseksualizmem – nowością w serialu były sceny w klubach gejowskich oraz śmiałe przedstawienie nieheteroseksualnej miłości, które łamały wszelkie dotychczasowe konwenanse filmowe obowiązujące w krajach Ameryki Północnej. Dla Showtime – stacji, która podjęła się wyzwania przebicia brytyjskiego pierwowzoru dla „Queer as Folk”, takie posunięcie było strzałem w dziesiątkę. Od samego początku serial stał się hitem stacji, jednając entuzjastów homo i hetero seksualnych.
Serial przedstawia życie codzienne grupy bohaterów, ich miłosne perypetie, problemy związane z odmienną orientacją, a wszystko to przeplatane problematyką AIDS. Michael – chłopięcej urody, uczuciowy trzydziestolatek, który dal zachowanie pozorów „normalności” umawia się z kobietą; jego najlepszy przyjaciel Brian – seksowny i posiadający niezaprzeczalny urok osobisty mężczyzna, poszukujący niezobowiązującej miłości; Ted – zakompleksiony, ze słabością do młodszych mężczyzn, którzy nie odwzajemniają jego uczuć; najlepszym przyjacielem Teda jest Emmet – żywiołowy i pozytywnie nastawiony do życia trzydziestokilkulatek, lubiący przebierać się w wyzywające, nierzadko kobiece fatałaszki. Wszystkich czworo łączą wspólne wypady do klubu nocnego „Babylon”, gdzie poznają 17-letniego chłopaka zakochanego w Brianie, który stanie się jednym z głównych członków gejowskiej paczki.
      Nie zabrakło również – choć nie tak intensywnie przedstawiane, zaprzyjaźnione  z chłopakami lesbijki marzące o stworzeniu normalnej rodziny i w przeciwieństwie do chłopaków, całkowicie monogamiczne. Pomimo swojej drugoplanowości każdy odcinek poświęca im sporo czasu, choć to na homoseksualnych mężczyznach skupia się większość akcji. Duże znaczenie dla serialu ma także bardzo kolorowa postać niehomoseksualna, Debbie – matka Michaela jest właścicielką  gay-friendly jadłodajni "Liberty Diner" oraz gejowską aktywistką; a także jej chory na AIDS brat Vickey.
Serial pokazuje, że nieheteroseksualne osoby także są kochanymi i kochającymi, pełnymi życia, pozytywnymi lub negatywnymi, borykającymi się z problemami, pragnącymi normalnego życia pełnoprawnymi członkami społeczności. Sam tytuł o tym świadczy – „Queer as Folk”, oprócz swojej bezpośredniej interpretacji co dosłownie znaczy „pedał jak człowiek”, posiada głębsze znaczenie, które jak utrzymują producenci zawsze było pierwotnym i prawdziwym ujęciem. Odnosi się ono do używanego w Anglii Północnej powiedzenia  >There’s nought so queer as folk< co oznacza >Nie ma niczego bardziej dziwnego niż człowiek<, dlatego nawiązanie do tytułu „Dziwny jak człowiek” jest bardziej adekwatne do przesłania, jakie w sobie zawiera cała seria.
      Podsumowując, po co feministką zajmowanie się teorią queer? Według mnie,  jeśli kobiety – feministki chcą się zajmować dyskryminacją i marginalizacją to najlepszym wyjściem byłoby zacząć od najbardziej widocznych i niejako bardziej niż feminizm, gorszących dla społeczeństwa postaw. Wtedy ludzie dając głos owym mniejszościom będą bardziej otwarte na niesprawiedliwości innych grup. Dużym plusem jest także otworzenie się samego feminizmu na seksualność, która jest notorycznie wypierana z działalności kobiet wyzwolonych. Utożsamiając się z teorią queer, feministki dają do zrozumienia, że należą do osób nie tyle dziwacznych co innych, pragnąc wysłuchania i zrozumienia przez innych.



[1] Oxford Wordpower Dictionary, pod red. Janet Phillips, 2008
[2] J. Mizielińska, „Płeć, ciało, seksualność. Od feminizmu do teorii queer”, Kraków 200s, str. 120
[3] Ibidem, str. 210



poniedziałek, 3 czerwca 2013

Świeżutki rozdział :)

Wrzucam świeżutkie oraz o dziwo najszybciej napisane 7 stron (w WORDzie :) z nowym rozdziałem. Zgadnijcie którym? No oczywiście, że siódmym :) Akcja zaczyna się leciutko rozkręcać! W końcu :)
Na następny trzeba będzie troszeczkę poczekać, ale będzie warto!

***
           
            Byłam wściekła. Rozdrażniona, zła, rozżalona, ale przede wszystkim zawiedziona. Zostałam wystawiona.
            Trzy godziny czekania na obcego mężczyznę wprowadziły mnie w podły nastrój. Mając dość biernego czekania, wróciłam do latarni. Może chociaż Meg mnie nie wystawi – w końcu zawsze mogłam na niej polegać i póki co nigdy mnie nie zawiodła. Zamierzam opowiedzieć jej o wszystkim, co tu zaszło. Począwszy od burzy i znalezionego talizmanu, aż po dzisiejsze spotkanie, do którego nie doszło. Tak. Tak zrobię, ona mi pomoże, ale musi znać sytuację i miejsce w jakim się znajduję.
            Wróciłam do latarni, skradając się by uniknąć niewygodnych pytań ze strony napotkanych osób. Z resztą wielu już spało, a był to kolejny dobry powód żeby być cicho. Na schodach, u szczytu latarni leżała krótka notka.

Miałam nadgodziny. Jestem wykończona. Przełóżmy spotkanie na jutrzejszy wieczór. Wybacz mi – twoja Meg.

            Przez następną chwilę wpatrywałam się w staranne pismo, chcąc wydobyć z tej kartki więcej informacji niż było w niej zawartych. Zostałam sama. I nic nie mogłam na to poradzić. Ludzie w moim życiu przychodzili i odchodzili, byli jak goście hotelu – którzy po zaspokojeniu swoich pragnień, po prostu opuszczali hotel i już nigdy tu nie wracali.
            Nieoczekiwanie poczułam duszący ból, po środku klatki piersiowej. Temperatura otoczenia wydawała się błyskawicznie wzrastać, a świat zachodził mgłą. W oczach wezbrała wilgoć na myśl o przeszłości –, samotności w świecie pełnym ludzi, braku zrozumienia ale przede wszystkim strachu przed utratą rodziny i wyobrażeniem bólu jakiego za sobą pociąga.
Jedynymi stałymi i nierozerwalnymi elementami mojego życia było morze i…
No tak, jaka ja jestem bezmyślna!
            Zbiegłam z latarni, pędząc ku pokojowi, znajdującego się w lewym skrzydle hotelu, tuż przy kuchni. Ku pomieszczeniu, do którego trafiłabym nawet z zamkniętymi oczami. Nie zdążyłam zapukać, gdy drzwi otworzyły się przede mną, ukazując zmartwioną minę Ursuli. Bez słowa rzuciłam się w jej objęcia.
             - Już myślałam, że nie przyjdziesz. Czekałam na ciebie, córeczko.
            Nie mogłam wypowiedzieć słowa. Wybuchłam gwałtownym szlochem, wtulona w matczyną pierś nie mogłam przestać. Wszystkie uczucia zbierane we mnie przez najbliższe kilka dni, znalazły ujście tu i teraz. W cieple drobnych, matczynych ramion. W miarowym oddechu pachnącym wiosennymi bzami. W pełnym miłości sercu Ursuli Kaius.
            - Kocham cię, mamo.
            - I ja ciebie, moje dziecko.
Te noc spędziłam w jej łóżku. Przytulone, nie zamieniłyśmy ze sobą ani jednego słowa, pozwalając oczyścić się emocjom - jednocześnie pozwalając dojść do głosu nierozerwalnej więzi, jaka między nami istnieje. Brakowało mi jej obecności. Najzwyczajniej w świecie, brakowało mi mamy. Jednak tej nocy miałam ją tylko dla siebie.
Ciepłe muśnięcie ust na policzku wyrwało mnie z objęć snu.
- Muszę już iść. Zaraz przyjdzie kandydat na pomocnika boya hotelowego. – Te słowa zadziałały jak kubeł zimniej wody, przeganiając wszelkie oznaki snu. Ursula zauważyła moje ożywienie - Misha chyba się nie obrazi, jak odbiorę mu trochę obowiązków, nieprawdaż?
Czułam jak uśmiech rośnie na mojej twarzy. Ulga jaką poczułam w chwili, gdy usłyszałam wieści, była niewypowiedziana. Ale Misha będzie zdziwiony! Muszę mu to powiedzieć!
Zerwawszy się z łóżka i rzuciłam się mamie na szyję.
- Tylko nie zapomnij by nie wspominać mu tego póki nie skończy pracy, bo będzie tak podekscytowany, ze na niczym się nie skupi! Zrozumiano?
Jakby czytała mi w myślach. O nie, czy tak bardzo to po mnie widać? A może, zna mnie na tyle dobrze by wiedzieć jak w takiej sytuacji postąpię? Z resztą! Czy to ważne?
- Dobrze, mamuś. Jak sobie życzysz. Ale czy to ja mogę mu to powiedzieć? Chciałabym zobaczyć jego minę, kiedy się dowie! Tak bardzo się tym przejmuje, że... – pytające spojrzenie Ursuli pozbawiło mnie wątku. Wymyśl coś! Już! - …, że jest już nie do zniesienia z tymi swoimi nieustannymi pytaniami!
Niestety mama nie dała zwieść. Chwila zawahania w moim głosie, przeważyła na moją niekorzyść.
- Rozmawialiście o tym?
- Tak naprawdę? Tylko raz i krócej niż by Misha tego chciał.
Mamo, czyżbyś się na mnie zawiodła? Interesy hotelu, interesami ale uczucia przyjaciela to co innego. Musiałam mu coś powiedzieć – milczenie byłoby błędem, Misha zacząłby drążyć jeszcze bardziej i nie mógłby się skupić na niczym innym. Nie mogłam postąpić inaczej.
- Musiałam mu coś powiedzieć. – kontynuowałam. Ale tym razem powiem jej wszystko. Powinna zrozumieć, że zrobiłam to tylko dla jego dobra. I dobra interesu rodzinnego. -  W hotelu rozniosła się plotka, że zatrudniasz nowych pracowników, ale nic nie wspomniano o kimś kto mógłby wspomóc Mishę. Widziałam jaki był przybity. Choć w towarzystwie zachowywał się normalnie, to znam go na tyle, żeby wiedzieć co się dzieje jak nikt nie patrzy. – zrobiłam przerwę by spojrzeć na mamę. Stała niewzruszona naprzeciwko mnie. Jej postawa nie wyrażała żadnych emocji. Nie widząc szansy na jakiekolwiek wsparcie, mówiłam dalej – Wczoraj postawiłam wszystko na jednej szali i powiedziałam Mishy, co chciałby usłyszeć. Nic mu nie obiecałam. Powiedziałam tylko, że bardzo prawdopodobne jest, żebyś przy wzmożonym ruchu turystycznym zatrudniła kogoś dla niego. To wszystko.
Po niemiłosiernie przedłużającej się chwili twarz Ursuli drgnęła. Kolejną chwilę później westchnęła. Przyciągnęła mnie do siebie i pocałowała w czoło.
- Głuptasku! Dlaczego nie spytałaś się mnie? Owszem nie lubię, kiedy na własną rękę zajmujesz się sprawami hotelu, ale czy szczerość nie jest ważniejsza? Wystarczyło przyjść i powiedzieć. Przez to naraziłaś się na kłamstwo – do wczoraj nie byłam pewna, czy ktokolwiek w okolicy będzie zainteresowany tym etatem. Na szczęście dla nas wszystkich, przyjmę go.
Ogromny ciężar spadł mi z serca. Ale póki mama nie wyjdzie z pokoju, nie mogę sobie pozwolić na rozluźnienie. Nie chcę, by widziała moją słabość. Nie w takiej sytuacji.
- Ten kto rozpuścił plotkę o nowych wakatach miał po części rację…
- To prawda. Tak bardzo zawierzyli jednej, niepotwierdzonej informacji, żaden z nich nie przyszedł do mnie, dowiedzieć się czy to prawda. Oprócz jednej osoby…
- Misha tu był? – spytałam ze zdziwieniem – Kiedy?
- Nadzieja, którą zasiałaś podczas obiadu z Mishą była wielka. To z jakim zawzięciem opowiadałaś o sytuacji hotelu, pomimo że nie miałaś żadnego potwierdzenia w rzeczywistości, było godne podziwu.
- Jak to? Skąd ty…
- Skąd to wiem? Nie tylko ty chodzisz nad morze, żeby pomyśleć. Wszystko słyszałam. I wiem, że zrobiłaś to ze względu na niego. Zależy ci na nim, prawda?
Czy mi na nim zależy? Znam go dopiero od roku i zdążyłam się już do niego przyzwyczaić. Spędzaliśmy razem dużo czasu, owszem. Ale nigdy nie pomyślałam o nim w taki sposób.
- Tak – mruknęłam – Najwyraźniej zależy.
- Dlatego nie zamierzam cię karać za kłamstwo, które w gruncie rzeczy było bardzo dobrą prognozą turystyczną, ale wiesz, że musisz ponieść konsekwencje – uśmiechnęła się półgębkiem, jak zawsze gdy wymyślała dla mnie rodzaj zadośćuczynienia za popełnione błędy. Lucy, szykuj się na psychiczne tortury… - Dobrze więc. Ostatnim razem ból głowy podczas pracowitego dnia był karą samą w sobie, dlatego tym razem ci odpuszczę. Jedynym twoim obowiązkiem na dziś będzie oprowadzenie naszego nowego pracownika.
- Gdzie go znajdę?
- Po śniadaniu, będzie czekał na ciebie w altanie. I proszę, bądź dla niego miła, w końcu to nasz gość – spojrzała na ścianę. Zegar za pięć minut wskaże godzinę ósmą – Obowiązki wzywają! Śniadanie znajdziesz w moim gabinecie – herbata powinna być jeszcze ciepła, a kanapki są już przygotowane. Smacznego!
I mówiąc to, wyszła z pokoju zostawiając mnie sam na sam ze swoimi myślami. Opadłam ciężko na łóżko. Wreszcie mogłam głęboko odetchnąć i spróbować zrozumieć to, co przed chwilą zaszło. Ale mój umysł postanowił zająć się innymi sprawami.
            Próbowałam się skupić, ale oczami wyobraźni mogłam zobaczyć tylko Mishę. Zależy ci na nim, nieprawdaż? Co to za pytanie? I dlaczego je zadała? Misha jest moim przyjacielem, a ja traktuję go jakby do tego był moim bratek, którego nigdy nie miałam. Rozumieliśmy się bez słów, choć dzieliło nas cztery lata różnicy, a zainteresowania każdego z osobna były całkowicie rozbieżne, przez tak krótki czas stworzyliśmy niesamowitą więź. Oddałabym za niego życie, ale nie serce.  
            Ale czy on zrobiłby to samo? Jakby zareagował na pytanie, czy czuje do mnie coś więcej niż ja do niego? Powie nie – będzie dobrze, wszystko będzie po staremu, ale jak skłamie? Jak potem będą wyglądały nasze relacje? I skąd będę wiedziała, że to nie jest oszczerstwo?
            Dziewczyno, wyluzuj! Daj spokój, inaczej możesz stracić nie tylko głowę, ale i przyjaciela.
            Święta prawda. Nie mogę dopuścić do straty tak ważnego sojusznika, szczególnie kiedy sprawy zaczynają się już wystarczająco komplikować z tym dziwnym bladoskórym mężczyzną. W takich wypadkach dziękuję sumieniu, że nie pozwoliło mi ponieść się emocjom, czego niejednokrotnie byłam już bliska.
            Zegar zagrzmiał ośmiokrotnie. Trzeba się pospieszyć.
            Po śniadaniu wyszłam na taras. W oddali, motorówki przecinały spokojne odmęty, znacząc je pienistymi bliznami. Jeszcze dalej, gdzie błękit nieba ścierał się z wodą, tworząc jedność, dryfowały kutry rybackie w poszukiwaniu świeżych dostaw owoców, jakie morze udostępnia człowiekowi w zamian za życie w świadomej symbiozie z naturą. Pogoda była wyśmienita na spędzenie całego dnia na świeżym powietrzu. Słońce dawało znać o swojej obecności, a żadna chmura nie chciała mu przeszkodzić w jego wojażach. Jedyne chwile wytchnienia przynosił wiatr, kojąc podrażnioną ciepłem skórę, nieświadomie potęgując efekty słonecznego promieniowania.
            Jak Ursula obiecała, w altanie ktoś był. Młody mężczyzna siedział tyłem do hotelu, ukazując gęste blond włosy opadające do ramion, ozdobione turkusowymi pasemkami. Bez podchodzenia bliżej, nie byłam w stanie dostrzec niczego więcej.
            Ogarnęło mnie przedziwne wrażenie, że już go kiedyś widziałam. To nieswoje odczucie towarzyszyło mi, aż do chwili gdy dotarłam do stopni, prowadzących do altanki. Potem już byłam pewna.
             - To ty - Blondyn odwrócił się. Serce zabiło mi mocniej, a szum w uszach zagłuszył odgłos morskich fal. Byłam w szoku, a  żeby nie upaść, wylądowałam ciężko na pobliskiej ławce.
Zabiję go, przeszło mi przez myśl. Nie. Najpierw go wysłucham, a potem zabiję.
Za to, że mnie wystawił.


***

Komentujcie, oceniajcie! Dajcie mi powód do dumy :)

czwartek, 30 maja 2013

Nowa postać :)

Dziś kolejny rozdział - po dość długiej przerwie i poważnej weryfikacji kierunku w jakim zmierza moje opowiadanie. W porównaniu do poprzednich nie jest zbyt długi, ale pozwolił mi wprowadzić nową osobowość - mniej czy bardziej ważną, dowiecie się później :P A także bardziej "uczłowieczyłam" naszą Lucy. Co z tego wyjdzie, przeczytajcie sami!

***
           
            Dzisiejszy dzień nie należał do najbardziej pracowitych, gdyż w sobotę udało mi się wypełnić całkowicie wszystkie najważniejsze obowiązki, a jak wcześniej sądziłam malowanie bramy nie było wyjątkowo męczące. Praca jednak pozwoliła mi wyzbyć się zdenerwowania, w oczekiwaniu na nadchodzące spotkanie o wschodzie księżyca.      
Pora obiadowa nadeszła szybciej niż się spodziewałam, a nic tak nie poprawiało humoru, nawet tego najlepszego, jak pyszny obiad. A ten już nadchodził.
Ze wzgórza, wolnym krokiem zbliżała się do mnie Maggie niosąc w rękach pojemnik z jedzeniem. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się nieśmiało, błyskawicznie kierując wzrok na ścieżkę, którą schodziła.
- Jedzenie! – rzuciłam się w jej stronę z dzikim okrzykiem. Dziewczyna położyła pojemnik na płaskim, najokazalszym w okolicy kamieniu, służącym gościom jako naturalny stolik piknikowy – Dziękuję Meg – spytałam, by nie wyjść na wariatkę, już normalnym tonem -  Przyjdziesz do mnie wieczorem? Muszę ci coś pokazać, ale nie chcę, by ktokolwiek inny się o tym dowiedział. Co ty na to?
Maggie skinęła z aprobatą, po czym bez słowa odeszła. Z gracją wdrapała się z powrotem, by stojąc u szczytu schodów odwrócić, pomachać i wejść do budynku. 
Spoufalanie się ze służbą w innych hotelach byłoby uważane za gorszące, tutaj jednak wszyscy traktowani byli na równi. Jak na rodzinę przystało – mimo, iż nie jesteśmy spokrewnieni to łączy nas jeden wspólny cel, którym stała się próba przywrócenia kompleksu latarnianego do dawnej świetności.
Po obiedzie, zabrałam się do dalszej pracy. Nie minęła godzina, kiedy malowanie dobiegło końca. Od wdychania oparów rozbolała mnie głowa, a dłonie i ramiona pokrywały czarne smugi farby, upodabniając mnie do mlecznej krowy, co nie przeszkodziło mi w złożeniu wizyty Mishy. Nie widziałam go od śniadania - choć niedzielne poranki nigdy nie były zatłoczone, tym razem przybyło wielu „jednodniowych turystów” jak zwykł na nich mawiać boy, więc miał ręce pełne roboty przy ładowaniu i rozładowywaniu bagaży.
Złapałam go w chwili przerwy, zajadającego się parującym talerzem brokułowej zupy. Spytałam się czy mogę się przysiąść, na co odpowiedział skinięciem, nie przerywając konsumpcji.
- Jak myślisz – zaczął, przełykając ostatni kęs posiłku – kiedy twoja matka oficjalnie powie nam, o nowych pracownikach?
Nie miałam najmniejszego pojęcia. Niechętnie pytałam ją o sprawy związane z interesem, a ona z jeszcze mniejszym entuzjazmem mi odpowiadała. Po prostu sprawy zawodowe, a raczej biznesowe bo takie właśnie były, pozostawały poza zasięgiem naszych relacji – były wykluczone ze sfery wspólnego zainteresowania, co było korzystne dla obu stron. Ursula starała się pozostać tą samą osobą jaką była przed przejęciem interesu, a ja jej w tym pomagałam - w zamian za stosunkowo normalne stosunki pomiędzy matką a córką.
Wiedziałam, że taka odpowiedź nie zadowoli Mishy. Każda niejasna, nieprecyzyjna kontrakcja traktowana była gradem kolejnych, niewygodnych pytań. Musiałam mu powiedzieć, co chciał usłyszeć.
Tak więc improwizację czas zacząć.
- Następny tydzień jest zarezerwowany na dwie grupy wycieczkowe. Przyjadą dopiero we wtorek, więc jeśli zapowiada się tylu turystów to pracy będzie co najmniej połowę razy więcej niż dotychczas – starając się utrzymać najbardziej naturalny wyraz twarzy, kontynuowałam – A nie powinno to być problemem. Nie na tyle dużym, by zbyt pochopnie, pod naciskiem wręcz, podejmować tak ważną decyzję. W końcu od niej po części zależy dalsze prosperowanie Latarni.
Misha nic nie odpowiedział, jakby wciąż smakując w ustach zdobyte informacje, by metaforycznie przyjąć je do żołądka bądź zwrócić. Nie dając mu dalszej możliwości na odpowiedź, a tym samym jakiekolwiek wątpliwości, pochwyciłam wątek i podążyłam dalej.
- Ale to nie koniec. Jeśli uda nam się utrzymać wzmożony ruch, biorąc pod uwagę, że sezon wysoki nawet się jeszcze nie rozpoczął, to w przeciągu trzech tygodni powinniśmy mieć na tyle wielu odwiedzających, żeby matka zatrudniła dodatkowy personel – odetchnęłam. Bynajmniej nie z ulgi, a z ilości wiadomości jakie udało mi się przekazać, które były jedynie moją żywiołową kalkulacją, przypuszczeniem. W tej chwili nie potrafiłam sobie wyobrazić skutków mojego monologu. A poczta pantoflowa bywa bezwzględna – Z tego można wywnioskować, że najpóźniej, jak za dwa tygodnie powinniśmy dostać oficjalne wieści.
Po skończeniu poczułam ulgę. Nigdy nie wtrącałam się w interesy hotelu. Z samego chociażby szacunku dla matki, czy swojego świętego spokoju nie wykazywałam zainteresowania w sprawy Latarni. Podświadomie jednak czułam do tego sympatię – nie do samego prowadzenia biznesu, acz do przywództwa. Do kierowania innymi, stawania na pierwszej linii gdy zaistniał jakiś problem a jednocześnie brania na siebie odpowiedzialności za czyny innych, za ich winy, niepowodzenia. Może i brzmi to dość egoistycznie, ale nie potrafię temu zaprzeczyć. Była to jedna z niewielu chwil, kiedy czułam się sobą. Naturalną, wartościową i nie zakłamaną mną. Prawdziwą Lucy.
            Przez moment smakowałam słowa, które wypowiedziałam. Pozostawiły po sobie słodki, wyjątkowo przyjemny posmak uzupełniony nieznaną mi dotąd, nutką świeżości spowodowane przez… Właśnie, przez co? Czyżby spełnienie? Wypełnianie swojego przeznaczenia? A może tak smakuje zakazany owoc?
Matka nie lubiła, gdy mieszałam się w interesy hotelu. Być może z powodu mojego wyjazdu czy zwykłej troski, ale wszelkie formalności pozostawały do jej wyłącznej dyspozycji. Jeśli jednak Ursula dowiedziałaby się, o moich niekoniecznie bezpodstawnych, ale niepotwierdzonych pogłoskach mogłabym mieć poważne kłopoty - a do tego dojść nie może.
            Z zadumy wyrwało mnie gwałtowne uderzenie o stół.
            - Koniec przerwy. Idę wypełniać, powierzoną mi nieludzką pracę.  Do zobaczenia, milady.
            - Misha! Ile razy mam ci powtarzać… - rzuciłam w udawanym gniewie. Chłopak był wystarczająco daleko, by nie usłyszeć mojej uwagi. Stojąc przy drzwiach, obdarzył mnie karykaturalnym ukłonem, po czym zniknął.
            Chyba nigdy mu się to nie znudzi…
            Przez otwarte w kuchni okno, dobiegł mnie zagłuszony dźwięk przedwojennego zegara. Raz, dwa, trzy… Serce zabiło mocniej. Cztery, pięć.  Tak późno... 
            Coś, głęboko w moich trzewiach podpowiadało mi… Nie, ono wiedziało, że moje życie nie pozostanie bez zmian. To coś także obiecywało mi bezpieczeństwo ze strony nieznajomego. Jeśli jesteś intuicją, to proszę nie myl się…
            Sukces bądź porażka. Spełnienie czy niebezpieczeństwo. Życie czy śmierć. Za mniej niż cztery godziny dowiem się, co przygotował dla mnie los.
          

***
A tak na marginesie... Sesja się zbliża, więc wzrasta moja wydajność w pisaniu, co zaowocuje oczywiście większą częstotliwością publikowania nowych tekstów. Przy następnym poście zapodam ciekawostką z kręgu studenckiego.
Zapraszam, i niech moc będzie z wami :)


środa, 29 maja 2013

"Do Milówki wróć..."

Czy da się zakochać od pierwszego wejrzenia? Zobaczyć i już być pewnym. Bez zbędnych słów, tłumaczeń wiedzieć, że to jest TO?
Owszem. Jak najbardziej. Mi przydarzyło się to dwa tygodnie temu.
Tylko, że ja zakochałam się w Żywiecczyźnie. 

Zauroczona tamtejszymi widokami, górskim klimatem, małymi wioskami porozrzucanymi po okolicy, nie chciałam wracać. Nie mogłam uwierzyć, jak jeden niewinny wyjazd zadecyduje o mojej przyszłości. Choć nic nie jest z góry przesądzone - bo wszystko może się zdarzyć, to jedno jest pewne. Jeszcze tam wrócę.

Pełni empatii starsi ludzie, a nawet młodzi nieco inni - przyciągają do siebie jak magnes. A ja nie mogę się im oprzeć... Miasteczka przesiąknięte folklorem, dają o sobie znać na każdym kroku - gdzie nie spojrzeć, znajdzie się element przypominający o miejscu, w którym się znajdujesz; nie dając zapomnieć zdają się wręcz krzyczeć "Tak! Jesteś w Beskidzie Żywieckim! Mamy tu coś, czego ty nie posiadasz. Chcesz zobaczyć?".
Oczywiście. Nie mogę się oprzeć - całym ciałem chłonę nowości, jakich dotąd nie poznałam i nie miałam o nich większego pojęcia, na jakie nie pozwoliło moje pochodzenie. Każdy nowy dzień, który rozpoczynałam będąc na wyjeździe był dniem udanym. Pomimo większych bądź mniejszych niepowodzeń w moich badaniach, żaden z nich nie był stracony. Nie potrafiłam się złościć, na coś czego wpływu nie miałam - dając się ponieść chwili, szeroko otwierałam oczy i patrzyłam. Podziwiałam, napełniałam się pozytywną energią by po powrocie do ośrodka po raz pierwszy poczuć zmęczenie, po którym następnego ranka nie było najmniejszego śladu.

Więc zasypiam ponownie, w trzymając w głowie problemy dnia codziennego.Z pustą przestrzenią pomiędzy piersiami.
Serce moje nie wróciło. Zostało i czeka na mój powrót.


wtorek, 30 kwietnia 2013

Strój Góralek Żywieckich część III


STRÓJ KOBIECY:


Głównymi ubraniami, jakie do końca XIX wieku nosiły kobiety, zrobione były z samodziałowego surowca– białego, ręcznie sporządzanego lnianego materiału.  Ubiory codzienne w związku ze swoją małą efektownością nie wzbudzały zainteresowania badaczy, jednak odwrotnie, stroje odświętne dokumentowano znacznie chętniej. Pierwotnie świąteczna wersja stroju, obok materiału samodziałowego zawierała tkaniny fabryczne.
Jak wcześniej wspomniane posiadanie butów w przypadku mężczyzn, tak w ubiorze kobiet ilość użytej w stroju wzorzystej tkaniny, stanowiła o zamożności rodziny. Większa ilość wzorzystych, kolorowych bawełnianych materiałów wyrażała wyższą pozycję społeczną, gdyż tkaniny te były w tamtych czasach stosunkowo drogie. Temuż kobiety, nie posiadające wystarczającej ilości pieniędzy na lepsze materiały musiały zadowolić się podobnymi tkaninami znacznie gorszej jakości.
Stroje odświętne kobiet w znacznej mierze nawiązywały do strojów mieszczańskich, czasem nawet do elitarnych, zmiany te jednak były tylko powierzchowne, pierwotne części stroju zostawiając w niezmienionym stanie. Podatne na takie mieszczańskie dodatki  były młode kobiety, przy czym starsze pozostawały przy swoich dawnych, noszonych za młodu elementach ozdobnych.
Kobiece stroje, bardziej różnorodne od męskich, posiadały dwa typy koszul, stanowiących kobiecą bieliznę. Pierwsza zwana ciasnochą, była rodzajem tuby opinającej biodra kobiet, można by nazwać ją mianem półhalki, a druga – olecko, krótka do pasa koszula bez kołnierza, z bufiastymi rękawami sięgającymi łokcia. Krótkie koszule, noszone były przez starsze kobiety jeszcze na początku XX wieku, równolegle w tym czasie koszule stawały się coraz dłuższe. Z rozciętym przodem i wiązany lub zapinany na guzik, z rękawami sięgającymi łokci bądź nadgarstków zdarzał się być szyty z podwójnie złożonej partii materiału. Niekiedy doszywano spód, który nazwano ciasnochą. Z czasem więc z dwóch odrębnych części stroju stworzono jedną, długą koszulę  z rękawami, zdobioną haftem lub koronką. Noszono także koszule na ramiączkach – odcinane w pasie, niekiedy marszczone w pasie o i zdobione koronką albo haftem. Już XX wieku powróciła dwuczęściowa bielizna, tym razem górna część stanowił zapinany na  guziczki stanik sięgający do pasa i mocno dopasowany do figury użytkowniczki.
Półhalki, podobnie do obowiązującej w tym okresie (druga połowa XIX wieku) mody mieszczańskiej ubierane kilka na siebie uwydatniały kopiastość figury. Podpaśniki góralskie były szerokie i suto marszczone, wiązane w pasie. Dół zakończony ażurowymi zębami lub szydełkową koronką. Nakrochmalone halki podtrzymywały szerokie, rozkładające się spódnice. Gdy jednak weszła moda na plisowane spódnice, półhalki się znacznie zwęziły.
Pod gorset, zakładano odświętna koszulę, która była cienka i długości do pasa. Były to odświętne oplecka rozcięte z przodu z krótkimi rękawami, przy szyi i na rękawach białymi lub kolorowymi haftami.
Nie wiadomo kiedy oplecka przekształciły się w koszule z kryzami. Były to koszule sięgające łokci lub nadgarstków z oszewką wokół szyi ale bez kolorowych ozdób.
Najbardziej efektowną częścią kobiecego stroju odświętnego był gorset, widocznie podkreślający kształt kobiecej sylwetki, nazywany przez góralki żywieckie kabotkami. Gorsety w miarę zamożności noszących je kobiet mogły być szyte z adamaszku, parteru, aksamitu lub manczesteru obszytego białym galonkiem. Dla kobiet biedniejszych pozostawiały tańsze materiały lub w  ogóle rezygnowały z kabatków.
Z biegiem czasu zmieniały się zdobienia, fason. Starsze kabotki miały wąskie ramiączka z dużym, półokrągłym dekoltem, zapinane na guziczki i dołem wykończone falbanką ułożona w kontrafałdy. Czasem samą ozdobą gorsetu był jego wzór niekiedy lamówki . Wraz z doskonaleniem umiejętności haftowania przez kobiet, otworzyły się przed nimi obszerne i różnorodne możliwości zdobnicze, ograniczone najczęściej jedynie wyobraźnią. Poszerzano więc ramiączka , zmniejszano dekolt by zwiększyć miejsce na coraz bardziej naturalistyczne hafty. Niektóre gorsety sznurowane czerwoną wstążką w opozycji kolorystycznej do tybetowych spódnic.
Zamiast gorsetów i koszulek noszona także kaftaniki z długimi rękawami, nazywane przez miejscowych jaklami lub jaklickami, jupeczkami bądź jupkami. Letnie kaftaniki szyto z ozdobych kretonów, wzorzystych berkali, batystów a nawet jedwabiu. Zimowe z jednokolorowych tkanin wełnianych i aksamitu. Odświętne tkaniny noszone przez młodsze przedstawicielki góralskiej społeczności, były zazwyczaj kolorów jaśniejszych i bardziej wyzywających niż osób starszych, które głównie zakładały ciemne, stonowane kolorystycznie jupki. Szyto je także z ciemnoniebieskich tkanin bawełnianych o drukowanym, drobnym, białym wzorem. Jakle sięgały nieco poniżej pasa, głęboko wcięte w kobiecą kibić, pod szyją zakończone stójką, a lekko bufiaste rękawy zwężały się ku ziemi. Zapięcie jupków stanowiły guziczki lub haftki. Tył uszyty, by układał się na biodrach w pofałdowaną baskinkę. Zdobiono je koronkami, guziczkami i kolorowymi tasiemkami.
Dawne spódnice górali żywieckich były szyte z białego, lnianego płótna, uszytego z dwóch zapasek – przedniej i tylnej, mających inne kolory.  W drugiej połowie XIX wieku rozpowszechnione były spódnice z samodziałowego płótna lnianego, drukowanego techniką batikową.  Na przełomie XIX i XX wieku dominującymi kolorami były ciemne barwy z naciskiem na czarne odcienie. Z odświętne uchodziły spódnice z cienkich, dość delikatnych prążkowanych materiałów wełnianych w odcieniach tego samego koloru. To materiał odzwierciedlał zamożność - forma wszystkich była podobna.
 W pierwszej połowie XX wieku, tył spódnicy marszczony był bardzo gęsto, przód znacznie mniej marszczony przykrywany był fartuchem. W tym samym czasie zaczęły się pojawiać spódnice układane w pasie w drobne zakładki, dolną część spódnicy usztywniano.
            Zapaski, czyli przednie fartuchy służyły do zabezpieczania przedniej części ubioru przed zabrudzeniem czyli miały tylko funkcję nie tyle estetyczną co praktyczną. Były głownie lniane, czasami z kretonu – wcześniej białe, później wzorzyste obszywane często haftem bądź koronką.
            Kobiece kierpce podobne były  do męskich, jednak przymocowywano je inaczej. Zaczynano od pięty, zawijając nadstawkami – sznur przewlekane przez otwory w okolicach pięty i krzyżowano.  Używano zamiast sznurów skórzanych rzemyków, nie wyglądających już tak efektownie. Do kierpców ubierano wełniane skarpety nazywane kopytkami, uszyte z  białej, owczej wełny a ozdobione na górze kolorowymi, najczęściej czerwonymi paskami. Jednakowoż po wojnie kierpce zostały całkowicie wyeliminowane ze strojów odświętnych. Noszone były wówczas proste, sznurowane buty na niewielkim obcasie.
            Różnorodne były takowo czepce noszone przez kobiety. Dawniej rodzaj czepca określał stan małżeński. Nie zachowało się niestety zbyt wiele historycznych dowodów na sposób noszenia czy wykonania takowych czepców.  Jednak zachowane do dzisiaj czepce  - rodzaj głębszej lub płytszej czapeczki z podkowiastym denkiem z tyłu, zawiązywane pod warkoczem, przykrywane były chustą. Czepce posiadały haftowane wstawki, a później szydełkowane siatki z grubych nici. Wiązane chustki były zwane smatkami gdzie dziewczęta nosiły je tylko w zimie, a zamężne na co dzień.
            Dawnym odświętnym nakryciem głowy były rańtuchy. W XIX  wieku szyto je z delikatnego płótna a były białe szale, które można było nosić także na ramionach – były prawie przezroczyste. W okolicy Żywca ozdabiano je koronkami.
            Zimowe okrycia wierzchne, z ciemnego sukna, podbite futrem oraz zdobione żółtym szychem. Nie były jednak noszone zbyt powszechnie z uwagi na jej kosztowność.
            Noszono zatem częściej podobne do męskich tobułów, skórzane kożuchy. Początkowo szyte z jasnej skóry, później z ciemnej obszytej czarnym barankiem. Niekiedy wzdłuż brzegów wyszyte kolorowymi nićmi. Sięgały one do bioder, pokryte wewnątrz ciemnym suknem i oblamowane czarnym futerkiem.
            Ważnym elementem ozdobnym stroju każdej kobiety była biżuteria. Zamożniejsze kobiety posiadały sznury prawdziwych korali. Były drobne, grube szerokie, wąskie okrągłe czy walcowate – im większe tym lepiej.

           
BIBLIOGRAFIA:
Filip E. T., Rosiek B., Strój górali żywieckich, t. III, Fundacja Braci Golec 2009
Kolstrung-Grajny K., Mieszczański strój żywiecki i jego historia, [w:] Karta Groni 1999, nr XX
Malicki. L., Strój górali śląskich, [w:] Atlas polskich strojów ludowych, Wrocław 1956
Udziela S., Ubiory ludu polskiego. Zeszyt III: Górale Beskidowi, Kraków 1932

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Stroje Ludowe Górali Żywieckich 2/2

Nie chcąc już zmieniać tytułu poprzedniego posta, dodaję kolejną ale jak się okaże nie ostatnią część mojej pracy dot. męskiej wersji stroju górali żywieckich :)

Strój MĘSKI


Tradycyjne ubiory szyto ręcznie z lnianego płótna i samodzielnie wyprawionego sukna.  Płócienne koszule, przypominające koszule karpackich pasterzy owiec, sięgały pasa, miały krój poncho a długie do łokcia rękawy były stosunkowo szerokie. Do tego, na barkach zdobione były niebieskim bądź czerwonym wzorem.
W drugiej połowie XIX wieku, zastąpiły je podobne, acz długie do kolan, nazwane przez Seweryna Udzielę, „wałaskimi”, które włożone do spodni zastępowały kalesony.  Późniejsze koszule uszyte na kształt poncho podłużnego bądź przód i tył wykonane były z osobnych kawałków materiału. Wzmacniano je dodatkowymi wstawkami. Oba rodzaje koszul posiadały długie, szerokie i proste rękawy, posiadały rozcięcia z przodu , a wokół szyi zmarszczone i wszyte do stójki. Z czasem marszczona tak tylko tył koszuli, a w przedniej części posiadał trzy równoległe do rozcięcia zakładki, połączone poprzeczną listwą. Identycznie szyte lniane koszule, sięgające kostek, używali chłopcy przed osiągnięciem wieku szkolnego, kiedy to dostawali płócienne spodnie. Póżniej pojawiły się także koszule z karczkiem. W początkowych latach XX wieku, obok lnianych koszul wiejskich, zaczynają się pojawiać koszule nawiązujące do typu koszul miejskich, gdzie nowsze, wchodziły w skład stroju odświętnego.
            Portki, w odróżnieniu do północnych sąsiadów, szyte były z samodziałowego sukna. Z białego szyto „nogawice”, znane także jako wałaskie portki czy w XIX wieku przyjęte jako „spodnie węgierskie” z racji ich podobieństwa do spodni mundurowych noszonych przez węgierskie wojsko.  Portki były dopasowane do ciała i sięgały bioder.  Zwężające się ku dołowi nogawki, po zewnętrznej stronie posiadały, ułatwiające ubieranie,  rozcięcia. W zależności od regionu występowania różniły się subtelnymi zmianami – krojem czy coraz bardziej rozbudowanym zdobnictwem. Różniły się ilością rozporów, wzmacniane czarnym lub czerwonym suknem szwy tworzyły rodzaj kolorowej lamówki, dodawane niekiedy poziome kieszenie. Wszystkie jednak posiadały w pasie  kilkucentymetrowe założenie, do którego przewlekano rzemyk podtrzymujący spodnie. Były ozdobione dosyć skromnie – ozdobą samą w sobie stanowiły obszycia rozcięć i rozporów, uzupełniane dodatkowo farbowaną wełną oraz „kućkami” – pomponikami umiejscowionymi nad rozcięciem nogawki, która była także obszyta ornamentem kolorowych liści.
            Latem używano lżejszego, grubego białego lnianego płótna, które  w późniejszych czasach farbowano na czarno czy granatowo. Takie portki miały proste, szerokie nogawki, a w pasie podtrzymywane rzemieniem albo sznurkiem. Mogły posiadać w bocznych szwach kieszenie. Lniane spodnie z czasem, zimową porą zakładane pod sukienne pełniły rolę kalesonów.
            Białe sukno używane było także do szycia skarpet, tzw. kopyt. Sięgające do łydki, od góry do kostki posiadały rozcięcie. Wzdłuż rozcięcia, zdobione skromnie prostymi wzorami.  Kopyta zakładano na spodnie.  Żeby skarpety się trzymały, okręcano je nad kostką wełnianymi sznurami – „nawłokami”.  Prócz sukiennych skarpet męscy przedstawiciele góralscy nosili także ich skromniejsze, wełniane odpowiedniki.
            Podstawowym obuwiem góralskim były skórzane kierpce. W zimie, kierpce wyściełano słomą oraz używano deszczułek, by nie zapadać się w śnieg.  Młodzi chodzili także w czarnych butach z cholewami.  Noszono także „węgierskie buty” czy „buty polskie” zwane także polkami. Oba rodzaje szyto ze skóry juchtowej.
„Węgierki” robiono na jednym kopycie; cholewki wykonywano z dwóch kawałków skóry, dlatego posiadały  po bokach szwy, a zwężające się ku dołowi obcasy podbijano podkówkami.  „Polki” natomiast zrobione z pojedynczego kawałka skóry miały tylko jeden szew z tyłu; formowane po ich wykonaniu, umiejscowione nad kostką harmonijki.
            Na nogawice i koszule ubierano szeroki, skórzany pas zwany trzosem. Opinały ciało od bioder aż po piersi chroniąc przede wszystkim okolicę jamy brzusznej – dlatego zakładane głownie przez pasterzy, ale do stroju odświętnego zakładali je także młodzi górale.  Pasy używane przez górali na żywiecczyźnie miały najczęściej kolor buraczkowo czerwony albo czarny i zapinane były na trzy lub cztery klamry. Pasy zdobi wytłaczany ornament i ozdobne klamry.
            Przejęte w pierwszej połowie XIX wieku, z ubioru mieszczańskiego, kamizelki nie były tradycyjnym elementem stroju góralskiego. Jako jedyny szyty był z tkaniny fabrycznej i posiadał bardziej skomplikowany, dopasowany do figury klienta krój.  U górali żywieckich, można je było spotkać już pod koniec XIX wieku. Dostępne w kolorze czarnym, czerwonym, niebieskim lub granatowym.
            Wraz z  przejęciem wybranych elementów stroju z miast, obok kamizelek, upowszechniły się też kaftany. Angielskiego typu surduty z głębokim wcięciem w pasie, jaskółczym ogonem i dwoma rzędami guzików. Zwykle w kolorze czarnym lub granatowym.
            Najbardziej wystawną częścią stroju góralskiego była „gunia”. Ubierana w czasie mrozów, niepogody czy podczas podróży, ale także stanowiła element stroju obrzędowego.  Szyta z ciemnobrązowego sukna wykonanego z czarnej owczej wełny, w zależności od intensywności okrycia danej owcy, kolory guni mogły się od siebie dosyć widocznie różnić.  Gunia sięgała okolic kolan, podobnie jak koszule posiadała przekrój poncho poprzecznego. Była sztywna i nie posiadała żadnych podcięć pod pachami. Na użytkowniku leżała niezgrabnie a do tego znacznie krępowała ruchy, dlatego zarzucano ją na ramiona, czasem zapinając pod szyją . Jeden z rękawów zawiązany u dołu rzemieniem służyła jako torba, a w letnie dni nadawała charakteru góralowi, który nosił ją zarzuconą na ramieniu. Wszystkie gunie obszyte wzdłuż przodów i na karku poukładanymi przy sobie nićmi włóczki, tworzące barwny pas; u dołu natomiast zwijane były w ślimacznicę. Zdobienie guni świadczyło o zamożności.
            Późniejszą ale i ulepszoną wersją guni była kurtka zwana burką lub burnusem. Burnus to brunatna wełniana tkanina, mniej sztywna niż sukno. Kurtki z kołnierzem jakie  z niej szyto były zapinane na guziki i posiadały bardziej skomplikowany krój, a z przodu posiadały naszyte lub cięte kieszenie; kołnierze podszywane były czarnym futrem. Jednak na przełomie XIX i XX wieku na żywiecczyźnie zdominowała mniej wygodna, starsza wersja okrycia i jednocześnie stała się najpopularniejszym okryciem wierzchnim.
            Noszona także w zimie kożuchy. Do początków XX wieku były to tobuły, czyli białe kożuchy z długimi rękawami, delikatnie wciętymi w pasie i sięgającymi powyżej kolan. Kołnierz i mankiety ozdobione czarnym barankiem. Przód zdobiły zielone, czerwone bądź białe rzemyki. Zapięcia zrobione ze skórzanych pętlic i guzów z barwionej skóry.
            Kapelusz do stroju odświętnego, wytworzony z czarnego filcu, miał szerokie rondo, niedużą główkę otoczoną czerwonym sznurkiem lub taśmą. U kawalerów sznurek zakończony był kutasami. Pan młody przystrajał kapelusz mirtem, białymi kwiatkami i tegoż samego koloru wstążką. W zimie noszono czarne, owalne baranice podbite białym barankiem.
            Zimową porą szczególnie ważne były rękawiczki. Wzorzyste, wełniane z jednym palcem i frędzlami.
            Dopełnieniem wizerunku górala żywieckiego była laska. Robione je z jaworu, świerka, jodły a nawet dębu. Do gięcia używano młodych, niegrubych pni które wyginano od korzenia.