Szczęśliwa po zaliczeniu pierwszego w życiu egzaminu ustnego podczas studiów, owinięta kocykiem i z ciepłą herbatą w ręku z zadowoleniem powitałam wenę twórczą, która dopadła mnie w najmniej oczekiwanym momencie - w przeddzień egzaminu z filozofii!
Z doświadczenia wiem, że z pomysłami nie ma żartów - pojawiają się błyskawicznie i znikają w równie szybkim tempie. Zatem z radością wrzucam kolejny rozdział, czegoś co śmiem zwać "opowiadaniem".
Zapraszam do lektury :-D
Boli.
Mocno boli. Ale dam radę. Wytrzymam. Muszę…
-
Ała! Mamo, dlaczego tak niedelikatnie? – kucnęła naprzeciwko mnie, przecierając
spore rozcięcia na czole, wodą utlenioną. – Szczypie. Przestań.
-
Masz za swoje nieposłuszny człowieku. Trzeba było uciec przed burzą, jeśli
tylko zobaczyłaś ją na horyzoncie. – przesłała mi wzrokową reprymendę,
sprawiając że miałam ochotę zapaść się w najgłębsze czeluści Ziemi. – Ile razy
mówiłam o tym, abyś realnie oceniała swoje możliwości względem nadchodzącego
sztormu? Co, kochanie?
Nie
była na mnie zła. Martwiła się, to oczywiste. Nie zastosowała jednak wobec mnie
kary – chciała, bym poniosła konsekwencje swojego nieposłuszeństwa. Tym razem
było to nieznośnie pulsujące uczucie w skroni. I migrena.
-
Ale ja właśnie wiedziałam, że burza nie dojdzie do nas, – Kłamstwo. Duże,
obślizgłe kłamstwo. Lecz co miałam jej powiedzieć? „Tak mamusiu, stałam jak
wryta, czekając na to co się wydarzy”? Nie, to już lepiej nie przesadzać. – przecież
inaczej już dawno byłabym w domu.
Skinęła
tylko głową, dając do zrozumienia, że nie powinnam więcej tak postępować.
Zawsze tak robiła. Potem pocałowała delikatnie w czoło i przykleiła sprej
wielkości plaster.
-
A teraz marsz do łóżka! Jutro z samego rana musimy jechać na zakupy. Dobranoc,
córeczko.
-
Dobranoc. Kocham cię. – zaczęłam wdrapywać się po schodach, zastanawiając się
co ja zrobiłabym na jej miejscu. Pewnie dałabym sobie szlaban na wieczorne
spacery, przez najbliższy tydzień. Jednakowoż czy bym go przestrzegała? Nie,
zdecydowanie wymykałbym się nocą za nic mając zakazy. Więc czy miałoby to sens?
– Przepraszam. Więcej nie postąpię tak bezmyślnie.
Czyżby
kolejne kłamstwo wypełzło z moich ust?
Zerknęłam
przez ramię, by zobaczyć uśmiech pojawiający się na jej twarzy. „Trzymam cię za
słowo” – mówiły jej oczy. Po czym odwróciła się i zniknęła w ciemności salonu,
oświetlonego słabym światłem telewizyjnej reklamówki.
Dotarłam
ma szczyt schodów. Ostatnie drzwi po prawej, powtarzałam w myślach, sunąc przed
siebie w ciemnościach korytarza i nie tracąc chłodu ściany na mojej dłoni.
Dalej, za dębowymi wrotami znajdowała się mała klatka schodowa, której
serpentynowe schody prowadziły dalej, w górę. Trzysta jeden i będę na miejscu.
Ciemność napierała zewsząd, zaciskając swe zimne szpony wokół mojego gardła. Co
pięćdziesiąt stopni, mrok rozjaśniały wąskie okiennice, wpuszczając do środka
snopy srebrnego światła. U kresu wędrówki czekał mnie ślepy zaułek - jednak
schody nieugięcie pięły się pod sam sufit. Sprytnie zakamuflowana klapa otwierała
się do wewnątrz bez większego wysiłku – wystarczyło lekkie pchnięcie by ukazała
wnętrze, znajdującego się tam pomieszczenia. Mojej samotni.
Wiele
dziewczynek, marzyło o tym, by zostać księżniczką – czekać w wieży na swojego
rycerza, dosiadającego rączego rumaka, który wedrze się na szczyty i uwolni
piękną niewiastę, przysięgając jej prawdziwą miłość. Moja sytuacja wyglądała
zgoła inaczej. W gruncie rzeczy nie byłam zmuszona zamieszkać w „wieży” wbrew
mojej woli – sam pomysł wszedł w życie, z mojej osobistej inicjatywy. Kochanek
także nie pojawiał się na horyzoncie – jedynym stałym partnerem, wyłaniającym
się zza nieboskłonu, było Słońce.
Tak,
od dwóch lat mieszkam w latarni morskiej. Wprawdzie od dawna niedziałającej,
przystosowanej do warunków mieszkalnych, jednak zawsze latarni. I skłamałabym,
gdym powiedziała, że nie podoba mi się tu. Spędzanie tu czasu było wręcz
magiczne.
Cały
ten niewielki kompleks sypialny składał się z trzech izeb, z których dwie
znajdujące się w przedsionku, poniżej głównego pomieszczenia, służyły jako
łazienka oraz garderoba. Natomiast pod szklaną kopułą latarni, królowała moja
sypialnia. W centrum, mieściło się okrągłe łóżko, będące jedynym meblem w całym
pokoju, a towarzyszyła mu lampa, stojąca u wezgłowia. Biurko natomiast, w całości
skonstruowane przez mojego dziadka, leżało ukryte pod ramą łoża.
Pokój
nie był pokaźnych rozmiarów, aczkolwiek widok rozpościerający się ze wszystkich
stron, rekompensował każdą niedogodność. Po burzy nie było najmniejszego śladu,
zatem ponownie blada władczyni nocy, uwolniona z ołowianych sideł, udała się w
dalszą podróż, w asyście swych wiernych kompanów – gwiazd.
Bezwładnie
rzuciłam się na łóżko, marząc tylko o upragnionym odpoczynku. Byłam znużona,
kompletnie pozbawiona sił. Musiałam jednak wziąć się w garść, gdyż oblepiona
piaskiem i słonymi strąkami zamiast włosów wyglądałam jak topielec. Czułam się niekomfortowo
i wszystko mnie swędziało.
Prysznic
dobrze mi zrobił. Zmywszy z siebie lepiąca warstwę brudu, poczułam się o wiele
lepiej. Zrelaksowana, ponowiłam próbę utonięcia, w miękkości puchowej kołdry i
odpłynięcia w Krainę Sennych Marzeń. Ku mojemu zadowoleniu, sen przyszedł
natychmiast.
***
Ach, kompletnie zapomniałam o pewnej małej, aczkolwiek znaczącej, informacji. A więc... *ba dumb* główna bohaterka ma na imię LUNA ^.^
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz